środa

MK

Teraz widzę, że Cioran ma rację. Dopiero radykalność śmierci sprawia, że odrzucamy nasze mniemania o świecie. Widzi się rzeczy w ich prawdziwym kształcie i proporcjach. Wiem, że zaraz to przejdzie. Że ostrość spojrzenia zostanie zagłuszona przez zgiełk...

Podsumowuję te kilka zdarzeń i myśli ostatnich tygodni. Już burza myśli ucichła, już jest zwyczajniej. Można wyciągnąć wnioski.

Po pierwsze wiem, że każde istnienie jest lepsze od nieistnienia. Lepsza jest jakakolwiek obecność osoby bliskiej niż puste miejsce po tej osobie. To co było nieoczywiste, teraz takie się staje. Obecność nawet najbardziej ułomna, nawet naznaczona cierpieniem i smutkiem. Jakakolwiek, ale jednak obecność.

Po drugie wiem, że najważniejsze jest doświadczanie zdarzeń takimi jakie one są. Doświadczanie proste, mocne, czasem bolesne, ale najbardziej szczere i prawdziwe. Niezdeformowane przez rozmaite społeczne sztuczki - przez używki, przez religię, przez zabawę. Gdy stajesz nagi i bezbronny wobec świata, możesz go tylko doświadczać, nie warto z nim walczyć, próbować objaśniać, usprawiedliwiać; nie trzeba szukać w nim sensu, albo znajdować tylko bezsens; po prostu trzeba świata doświadczyć. Zmysłami i uczuciami. Do końca. Szczerze.

Po trzecie pozbyłem się przekonania, że tracę czas. Cokolwiek bym robił, albo nie robił. Wszystko jedno. Czas płynie. Ja żyję. I doświadczam zdarzeń po drodze. Ale już bez lęku, bez niecierpliwości, bez pośpiechu. Wiem, że nie ma czegoś takiego jak tracenie czasu. To nie istnieje.

Jestem trochę ponad to, ale inaczej niż myślałem, że mogę być. Jestem właściwie w centrum moich wydarzeń i ich doświadczania, ale jakby otoczony kokonem. Stoję tu ze świadomością, tego doświadczania, jego nieuchronności, jego wagi i powagi. Świadomość jednak jest wszystkim.

wtorek

Polskie jesienie 2

Będę się spierał jednak. O Stasiuka. (?) Samego mnie to zadziwia. Nie spodziewałbym się po sobie jeszcze miesiąc temu. Byłbym najdalszy od zaledwie podejrzenia, ze mogę stawać w jego obronie. I to nie tyle jego estetyki (o to się spierać chyba bez sensu), ale jego prawdy o nas, wszystkich, unurzanych w polskim krajobrazie jak w bagnie, śmierdzącym i nieuchronnym. Bo dla mnie też ten Stasiukowy krajobraz jest właściwie, tak racjonalnie patrząc, daleki. Ja też jestem z miasta, choć na wsi, tej babcinej, bywałem często, i  znam smak ciepłego mleka prosto od łaciatej krowy. Ale wychowałem się na ulicy, na bruku, pośród małych drewnianych domków ustawionych ciasno, jeden kolo drugiego, na skrawku chodnika i mizernej trawy, w kurzu brudnej, miejskiej okolicy. I nie mógłbym powiedzieć, że te wioskowe klimaty darze jakimś wielkim sentymentem, nie. A jednak, jak teraz czytam Stasiuka i patrzę na siebie, na jesień za oknem, na smutek za opadającymi liśćmi i długim dniem, za ciepłem i nadmiarem słońca, teraz gdy wkładam ciepłą kurtkę i rękawiczki w szarym zamierającym powietrzu, muszę sobie szczerze powiedzieć, ze ta nasza nostalgia, nasz pesymizm, nasz krajobraz, nasze depresje, to wszystko nie pochodzi z miasta, z krajobrazu jasnych ulic i samochodów, sklepów i tłumów przechodniów na chodniku, to jest coś, co wyrasta z nas prowincjonalnych, może małomiasteczkowych, ale raczej nie, raczej wiejskich, najbardziej pierwotnych. Właściwie to nawet nie mówię o nas, o naszym pokoleniu, ale o czymś co dostajemy w genach, o naszych reakcjach na otaczający świat jaki istnieje obok, a więc i w nas także, od pokoleń, od stuleci. A to co istnieje, to nie jest to bynajmniej rzeczywistość wielkomiejska, nowojorska, londyńska, ani nawet łódzka. To w rzeczy istocie świat z gumna, z zapadłej wioski, z błota i jesiennej szarości.

'w listopadzie w polu w sadzie
cicho szaro mgliście
a po lesie wicher niesie
szeleszczące liście'

Ten traumatyczny kawałek piosenki z mojego dzieciństwa, przedszkolnego albo wczesnoszkolnego, której nie zapomnę, choć jest tak strasznie ponura i właśnie polska do szpiku kości, niesie trochę prawdy o tej polskiej duszy. To jest właśnie jej istota. Nie chce Ci oczywiście niczego wmawiać. Jak piszesz, każdy ma swoja prawdę. Ale co tam ja. A Chopin, a Hartwig, a Reymont, a Kolski. To jest naprawdę bardziej uniwersalne, niż tylko Stasiukowe opisanie świata.

Jak ja nienawidzę tej zaściankowości, tej szarości, smutku i niemoty. Nienawidzę tego wiersza i wczesnego zmierzchu. Dlatego zawsze ciągnęło mnie do amerykańskiej prozy - jasnej i prostej, do Tyrmanda, do Bollywood, do gorącego piasku, do radosnych oczyszczających happyendow, do obietnicy poranka bardziej niż zasmucającego wieczoru. Ta moja ciągota to jedno, ale to od czego uciekam to drugie. Nie mogę temu drugiemu zaprzeczyć, a teraz widzę, że chyba muszę na dodatek zgodzić się, że to jest coś mnie konstytuuje, nie efekt moich upodobań, ale ciemnej, wypieranej strony duszy, rzeczywistości, polskiej rzeczywistości. I jak zwykle okaże się, że ta druga strona jest równie ważna, ważniejsza od pierwszej.

poniedziałek

Polskie jesienie

Można tego nienawidzić, można negować i oburzać się, można nawet udawać, że tego nie ma, ale i tak ostatecznie nie da się zaprzeczyć, że nasz klimat, nasz KLIMAT, z jego ponurą szarością, wilgotnym chłodem wdzierającym się pod odzież wierzchnią, z jego krótkim dniem i półmrokiem kształtuje polską duszę.

Mówi ktoś, że Polacy, najwięksi pesymiści w Europie, powinni się zmienić, uśmiechnąć, poprawić.

"Idiota."

Mówię to z pewnym politowaniem, bo ten ktoś nie stąd, z innego kraju i cóż on może wiedzieć. Przyjechałby tu do nas dziś, 18 listopada, gdy śnieg z deszczem i koło zera stopni, a człowiek jest zmęczony chociaż to poranek. Stanąłby na ulicy, rozejrzał się dokoła... i zmienił zdanie. Nie możemy się zmienić, to niemożliwe.

To dlatego ja lubię Mikołajki, Tyrmandy i Wojny domowe. Bo one są jak ciepłe światełka choinek w tym zimnym, brudnym polskim mroku. I są tym ważniejsze, gdy ma się je właśnie tutaj, w Polsce. Trzeba mieć nadzieję. Inaczej nie da rady. A one dają radość, najgłębszą, nie taka prostą, głupią i krótką, nie wesołkowatą, ale najważniejszą, trafiają w sam środek duszy i rozpalają tam płomyk. To nie są rzeczy do śmiania się, to są rzeczy do uśmiechania. Człowiek się śmieje, gdy ktoś go rozśmieszy - to takie zewnętrzne, krótkotrwałe, ciało się śmieje. Ale człowiek się uśmiecha, gdy jego dusza jest wesoła, tam w środku, gdy dusza jaśnieje. Nieszczęśliwy człowiek może się śmiać, ale nie jest w stanie się uśmiechać. Śmiech jest objawem, za którym nie musi nic stać. Uśmiech jest zewnętrznym przejawem radującej się duszy. Śmieje się ciało, uśmiecha zaś dusza.

niedziela

Intymny bałagan

Sklep z książkami. Idę. Przechodzę obok półek. Obok książek. Obok ludzi. Stoi dwóch. Rozmawiają. Słucham kątem ucha, a potem bardziej, zaciekawiony.

- Budzę się rano, rozumiesz, a on mi sprząta w mieszkaniu! - jeden mówi.
- No tak, wlazł ci z butami do mieszkania. - drugi.
- Łazi i niszczy mi mój INTYMNY BAŁAGAN! - rozumiesz to. No wkurzył mnie. - mówi.