wtorek

Polskie jesienie 2

Będę się spierał jednak. O Stasiuka. (?) Samego mnie to zadziwia. Nie spodziewałbym się po sobie jeszcze miesiąc temu. Byłbym najdalszy od zaledwie podejrzenia, ze mogę stawać w jego obronie. I to nie tyle jego estetyki (o to się spierać chyba bez sensu), ale jego prawdy o nas, wszystkich, unurzanych w polskim krajobrazie jak w bagnie, śmierdzącym i nieuchronnym. Bo dla mnie też ten Stasiukowy krajobraz jest właściwie, tak racjonalnie patrząc, daleki. Ja też jestem z miasta, choć na wsi, tej babcinej, bywałem często, i  znam smak ciepłego mleka prosto od łaciatej krowy. Ale wychowałem się na ulicy, na bruku, pośród małych drewnianych domków ustawionych ciasno, jeden kolo drugiego, na skrawku chodnika i mizernej trawy, w kurzu brudnej, miejskiej okolicy. I nie mógłbym powiedzieć, że te wioskowe klimaty darze jakimś wielkim sentymentem, nie. A jednak, jak teraz czytam Stasiuka i patrzę na siebie, na jesień za oknem, na smutek za opadającymi liśćmi i długim dniem, za ciepłem i nadmiarem słońca, teraz gdy wkładam ciepłą kurtkę i rękawiczki w szarym zamierającym powietrzu, muszę sobie szczerze powiedzieć, ze ta nasza nostalgia, nasz pesymizm, nasz krajobraz, nasze depresje, to wszystko nie pochodzi z miasta, z krajobrazu jasnych ulic i samochodów, sklepów i tłumów przechodniów na chodniku, to jest coś, co wyrasta z nas prowincjonalnych, może małomiasteczkowych, ale raczej nie, raczej wiejskich, najbardziej pierwotnych. Właściwie to nawet nie mówię o nas, o naszym pokoleniu, ale o czymś co dostajemy w genach, o naszych reakcjach na otaczający świat jaki istnieje obok, a więc i w nas także, od pokoleń, od stuleci. A to co istnieje, to nie jest to bynajmniej rzeczywistość wielkomiejska, nowojorska, londyńska, ani nawet łódzka. To w rzeczy istocie świat z gumna, z zapadłej wioski, z błota i jesiennej szarości.

'w listopadzie w polu w sadzie
cicho szaro mgliście
a po lesie wicher niesie
szeleszczące liście'

Ten traumatyczny kawałek piosenki z mojego dzieciństwa, przedszkolnego albo wczesnoszkolnego, której nie zapomnę, choć jest tak strasznie ponura i właśnie polska do szpiku kości, niesie trochę prawdy o tej polskiej duszy. To jest właśnie jej istota. Nie chce Ci oczywiście niczego wmawiać. Jak piszesz, każdy ma swoja prawdę. Ale co tam ja. A Chopin, a Hartwig, a Reymont, a Kolski. To jest naprawdę bardziej uniwersalne, niż tylko Stasiukowe opisanie świata.

Jak ja nienawidzę tej zaściankowości, tej szarości, smutku i niemoty. Nienawidzę tego wiersza i wczesnego zmierzchu. Dlatego zawsze ciągnęło mnie do amerykańskiej prozy - jasnej i prostej, do Tyrmanda, do Bollywood, do gorącego piasku, do radosnych oczyszczających happyendow, do obietnicy poranka bardziej niż zasmucającego wieczoru. Ta moja ciągota to jedno, ale to od czego uciekam to drugie. Nie mogę temu drugiemu zaprzeczyć, a teraz widzę, że chyba muszę na dodatek zgodzić się, że to jest coś mnie konstytuuje, nie efekt moich upodobań, ale ciemnej, wypieranej strony duszy, rzeczywistości, polskiej rzeczywistości. I jak zwykle okaże się, że ta druga strona jest równie ważna, ważniejsza od pierwszej.

Brak komentarzy: