niedziela

Skoczyłbym

Przystanąłem na moście. Most był wysoki. Daleko w dole leniwa, stara rzeka. Płynęły właśnie jakieś patyki. A może belki. Przeszedł mnie dreszcz. Patrzyłem daleko na oba brzegi i kominy po drugiej stronie. Jakaś fabryka, czy elektrownia. Wiatr chlastał po twarzy i szarpał nogawki.
Zawsze, ale to zawsze, najbardziej zimą, gdy woda zimna, lodowata, nieprzyjemna, nachodziła mnie tu uporczywa myśl. Żeby skoczyć. Po prostu. Nie żeby się zaraz topić, bo po co, ale ta lodowata woda na ciele, ubranie lepkie i ciągnące w dół, na dno. Lodowata ciemność. Podejść, przeskoczyć i skoczyć.
- Zawsze tak mam.
Przyjaciel stał obok.
- No wiem. Skoczyłbyś.
Chwilę milczę, myśląc.
- Przynajmniej zegarek bym wrzucił. Albo coś.
Opieram się plecami o kamienną barierę. Twardo. Patrze teraz na samochody.
- Dziwny jesteś.
- Tak. A ty?