poniedziałek

Grzmi, burzy, dźwięki deszczu

W parapet. Najpierw słabo, potem mocno. Puka w blachę, puk, puk. Otwieram, żeby wpuścić. Świeży podmuch targa firanką. Owiewa łagodnie i trzeźwo. Pójdę się napić. Nalewam sobie wody. Za oknem deszcz na całego. Od stóp do głów przebiega dreszcz. Deszcz jeszcze bardziej. Od grzmotu jeszcze większy dreszcz. Składam rękę, puk, puk. Pukam w parapet z deszczem. Słabo, potem słabiej.

Burza odchodzi.

środa

Papież umiera

Dusza Świata się poruszyła. Na chwilę. Ledwo co. Ale od dawna zastygła w bezruchu, teraz jednak się poruszyła. Ludzie poczuli się we wspólnocie i zobaczyli, ze to wszystko czego im trzeba. Reszta jest nieważna. Tylko to. Nie wygoda i łatwe życie, ale każdy wysiłek jeśli prowadzi do poruszenia wspólnej duszy.

Targają mną emocje. Teraz juz mniejsze niż w niedzielę, poniedziałek, choć właściwie kulminacja dopiero przed nami. Przeżyłem uniesienie. Niestety nie jako uczestnik, bo byłem daleko, ale jako widz. A to mało. Trzeba być uczestnikiem. Nawet jeśli się nie ma przekonania. Nawet jeśli nie bardzo wiadomo, po co to wszystko. Uczestnictwo i wysiłek jaki się w nie wkłada, zawsze przynosi owoce, satysfakcję. Teraz jestem mniej rozemocjonowany. Teraz juz myślę. Ale myśl mnie zabija. Zaczynam widzieć przyszłość i wiem, ze te uniesienia zaraz się skończą, ludzie pojada do domu i będzie tak samo. Nie powinienem tak myśleć, bo to bez znaczenia. Powinienem czerpać z tej chwili, tak rzadkiej, z tej wspólnoty, tak tymczasowej i nie zastanawiać się nad tym co będzie, ale uczestniczyć w tym co jest. To przyszły najsilniejsze i najbardziej szlachetne emocje w ludzkim życiu, poczucie wspólnoty, współczucia, empatii. Tak ich mało.

Jestem zdziwiony reakcja Świata. Zaskoczony tym jak to teraz wygląda codzienność. Telewizja bez reklam, mocny pozytywny przekaz, ludzie blisko siebie. Choć właściwie nie powinienem się dziwić. To takie ludzkie. Takie proste. Jechałem w poniedziałek samochodem, wracałem z Radomia, słuchałem radia. Wzruszałem się okropnie tymi wszystkimi historiami. I wzrastał we mnie szacunek dla Tego starego człowieka, który daje świadectwo. Wielki szacunek. Nie bardzo byłem przekonany do tego cierpienia na pokaz, gdy nie mógł się poruszać, gdy nie mógł mówić, nie byłem, nie do końca, a teraz widzę, że układa się to we wspaniałą całość. Zobaczyłem to, gdy już umarł, po wszystkich tych medycznych, naturalistycznych doniesieniach, że niewydolność, że zawal, że kłopoty z oddychaniem, że śmierć. Myślałem, że to już koniec, że ta piękna lekcja życia i umierania jest skończona. Aż nagle zobaczyłem go leżącego na katafalku w sali. Przeraziłem się jaki jest zmieniony i przekonałem, że to nie koniec, że katecheza trwa, że on ciągle pokazuje najprostsze i najważniejsze prawdy. Przerażające i wspaniale. Wzbudzające we mnie najwyższy respekt. Być może to tylko na chwile codzienność się zmieniła, zaraz wszystko będzie jak dawniej. Ale wiem, ze takie emocje nie zostają bez śladu. Coś zostanie. Cokolwiek się zmieni. Jakaś rysa powstała. A dusza zawsze pamięta.

A jednak jestem teraz zdystansowany. Za dużo tych emocji. Za łatwe one. Z sympatii i szacunku do człowieka, a nie do idei. Mam mieszane uczucia. Nie wiem czy słuszna ta nieufność. No cóż. Przeczekam. Poszukam po swojemu. Wkrótce jedziemy do benedyktynów tynieckich, na trzy dni medytacji chrześcijańskich. Może tam cos zostanie znalezione. Szukam stale.

A jednak było intensywnie i emocjonalnie. Wzruszająco. A jednak powstaje zaczątek wspólnoty. I choć ta wspólnota nigdy nie może powstać do końca, to pozostaje wspomnienie tego początku, przeczucie, że coś tam jest, to co łączy ludzi i daje im siły ponad ludzkie siły. Jak już się wydarzy, jak się to poczuje to dla tego wspomnienia warto próbować ciągle od nowa. Owo wspomnienie daje nadzieję, że można dojść tam, gdzie życie jest piękne i proste, szczęśliwe i pogodne. Na tym polega być może wszelka religijność, odczucie Boga, bycie we wspólnocie. "Bo gdzie dwóch zbierze się w imię moje i ja będę pośród nich".

Ostatnie dni daja nadzieję wielu. Stąd tłumnie się zbierają w jednym wysiłku i skupieniu. Trudno to wysłowić, więc padają jakieś komunały o tym jaki papież był wielki, wspaniały, ile dla nas zrobił i robi. Ale ludzie zbierają się nie dla niego, ale dla siebie. Sobie chcemy pomóc, sobie zapewnić spokój, bo to my cierpimy. A wspólnota daje nam siły ponadludzkie, ponadindywidualne. To egoistyczne zapewne, ale ostatecznie wszystko to robimy dla siebie, nawet jeśli na pozór wydaje się, że dla innych. Modlitwa za papieża jest modlitwą za siebie, bo nam daje spokój i ukojenie, bo o nasza dusze chodzi w końcu, bo siebie chcemy zbawić, o swoje szczęście i spokój zabiegać.

Szukam klucza do tego wszystkiego, ale zaczynam podejrzewać, że żadnego nie ma. I nie ma ukojenia tego bólu, o którym wiesz, który jest z tobą. Jest tylko wieczne staranie i dążenie. I wieczna niepewność, czy aby dostatecznie dużo się zrobiło, czy nie można więcej z siebie dać, żeby dalej zajść. Słowem jak w życiu. Jak w każdym elemencie życia ludzkiego. Czemu zresztą z bogiem miałoby by być inaczej. Może tylko motywacja bywa tu większa, bo i stawka jest ostateczna.