sobota

Mozolne naprawianie zepsutej duszy

Mozolne naprawianie zepsutej duszy 
Cywilizacja życia i cywilizacja śmierci walczą ze sobą nieustannie, walczą o dusze ludzkie, bo o dusze tu chodzi. O DUSZĘ! Sprawa jest najpoważniejsza z poważnych, nie do śmiechu. A ja opowiadam się za jedną z tych cywilizacji i przeciwko drugiej, dlatego muszę mówić zdecydowanie, mocno, z całym zaangażowaniem. Mówię nie tylko dlatego, że staję zawsze po stronie życia, życia spełnionego, życia spełniającego się (istota osiągająca entelechię - oto cel godny człowieka, oto doświadczenie pełni, oto dotknięcie Boga), staje po tej stronie także dlatego, że cywilizację życia budują ludzie świadomi, świadomi swoich działań i wyborów, uprawiajający namysł nad sobą i światem, a ja uważam, iż świadomość swoich czynów, motywacji i refleksji jest przymiotem rzadkim i wartością nie do przecenienia, podczas gdy cywilizacja śmierci jest tworzona w większości przez nieszczęśników, którzy ("wybacz im Ojcze") nie wiedzą co czynią, którzy nie mają świadomości, że przyczyniają się do zepsucia dusz i umysłów ludzkich, do gnicia i rozkładu charakterów, którzy nie tylko nie budują własnej entelechii, ale burzą cudzą i robią to z radosnym samozadowoleniem idiotów piłujących gałąź, na której siedzą. O nieszczęśni!
Mniej patetycznie. Chodzi o to, że już życie w nieświadomości jest złem (Abelard), a czyny człowieka nieświadomego godne potępienia bardziej, niż zło czynione świadomie. Gaspar Noe nie zauważa swojej przewiny, uważa, że robi film istotny i "rodzący dobre owoce". Nie wierzę mu. Jeśli kłamie i zrobił film zamierzenie zły jestem w stanie mu wybaczyć, mogę podjąć z nim spór, przekonywać. Jeśli zrobił taki film nieświadomie, nieświadom jego rzeczywistej zawartości i przesłania, nie ma dyskusji. Spór z idiotą marnuje mój czas. Jeśli tak jest, moge tylko piętnować.

To co nieodwracalne
Sztuka jest superrealna, wykracza poza życie, układa je na nowo. Jest taka z wyboru, albo z konieczności. Być może NIE MOŻE być inna. A jednak może. I nie jest wtedy sztuką. Nie jest również życiem. Jest czymś gorszym.
Czasy takie, że realizm w przedstawianiu śmierci jest pożądany. Film w tym przedstawianiu posunął się tak daleko, że przewyższył własne dążenia, dotarł do granicy realności i poszedł dalej. Za sprawą Janusza Kamińskiego i "Szeregowca Ryana" realizm śmierci i wojny dotarł na poziom, gdzie przekracza realność. Przetworzone obrazy wojny wydają się realne i wzbudzają prawdziwe, głębokie emocje, odczucia empatyczne. Kamiński chciał pokazać wojnę oczami jej uczestnika, tak jak została zobaczona. I wydaje się, że pokazał, że tak może wyglądać prawdziwa wojna. A jednak mam podejrzenie, że jest to kreacja nieoddająca rzeczywistości. Nie jestem pewien, czy emocje, które jej towarzyszą, powstają za sprawą realizmu, czy zawartości estetycznej tych obrazów. Bo nie można zaprzeczyć, że, pomijając złudzenie realizmu, mają one niebanalną wartość estetyczną. Nikt tak do tej pory nie filmował. Za "Szeregowcem Ryanem" poszli inni. "Kompania Braci". "Helikopter w ogniu". Powstała nowa estetyka. Estetyka wojny i śmierci. Wojna zapewne nie jest estetyczna, choć na pewno jest emocjonująca, wywołuje graniczne emocje. Kamiński osiągnął efekt nadzwyczajnych emocji (to jedno z moich największych filmowych emocji) obrazując wojnę w sposób superrealny.
"Szeregowiec Ryan" jest przypadkiem specjalnym. Chcąc oddać grozę wojenną dotarł do granicy realizmu i ją przekroczył. Być może celowo. Być może dlatego, że prawdziwa, realna śmierć jest zbyt nieznośna i nie powinna byc obrazowana. W imię szacunku dla człowieka i dla śmierci samej. Próbując oglądać "Nieodwracalne" można się w upewnić w takim podejrzeniu. W tym przypadku realizm dotarł do swojego sedna i tam się zatrzymał. I okazało się, że nic nie zostało odsłonięte, żadna nowa prawda, żaden mit, żadna rzeczywistość. Na widok dokumentalnej i nadmiernie brutalnej śmierci zrodziły się dwie emocje, niesmak i oburzenie. Uprawianie dokumentu wymaga od filmowca niebywałego wyczucia granic tego co jeszcze pokazywać należy, a czego już nie wolno. Nie wszystko wymaga wystawiania na widok publiczny, nie każdy zakątek rzeczywistości trzeba pokazać w imię wolności przekazu, w imieniu czego i kogokolwiek. Gaspar Noe na pewno nie jest dokumentalistą.
Noe zrobił film, który ma przełamać kolejne tabu, bo tematy tabu nam niepotrzebne, ma pokazać coś co niepokazywalne, bo nieznośne emocjonalnie, a nieznośne, bo pokazane z dokumentalną wyrazistością. To nieprawda, że człowiek jest na tyle silny, aby przełamywać wszystkie tematy tabu. Owszem wszystkie można przełamać, ale czy da się z tym żyć? Żyć i nie zwariować. Ludzka psychika jest chwiejna i delikatna, a jej równowagę łatwo zburzyć. To nieprawda, że człowiek nie potrzebuje tematów tabu. Potrzebuje ich jak powietrza, żeby nie zwariować, żeby to co zakryte pozostało zakryte, żeby nieświadome pozostało nieuświadomione. Śmierć jest tabu i niech tak zostanie. Śmierć jest sprawą najintymniejszą, najbardziej osobistą. Pokazywanie jej w sposób paradokumentalny, pozbawiony jakiejkolwiek umowności wymaga naprawdę mocnego uzasadnienia. Tu nie ma takiego uzasadnienia. Tu obraz śmierci jest efektem, absolutnym brakiem szacunku dla istoty ludzkiej. Człowiek to może nie brzmi zbyt dumnie, ale nie brzwi tak i bez tego filmu.
Powstał film, który nie powinien był powstać, gdyż nie ma żadnego powodu dla jego istnienia. Powstał film, który nie powinien był powstać, bo może psuć ludzkie dusze bardziej niż setka trupów w superprodukcjach z bohaterem kina akcji. Bo to nieludzki film, film o nieludziach. Ideologia tego filmu jest zbyt wątła, by usprawiedliwiała świat zobrazowany. Takie obrazy byłyby możliwe do pokazania, gdyby przekraczały realizm, były superrealne lub, być może, gdyby opisywały zdarzenia prawdziwe, takie które zdarzyły się naprawdę (by pozostać w kręgu bieżących zainteresowań: takie fakty się zdarzały w historii ludzkiej, choćby na "nieludzkiej ziemi" rosyjskiej). Być może wtedy mógłbym na nie przystać. Tu natomiast stają się chwytem, który służy niczemu, który jest nikczemny. Widziałem już taki film. Nazywał się "Człowiek pogryzł psa". Równie bez powodu i chyba równie nikczemny.
Zastanawiam się co taki obraz robi z niedojrzałą, młodą psychiką (bo wiem, że mimo cezury 21 lat obejrzą go i 16-latkowie). Jakie spustoszenie w niej uczyni? Jaki komunikat przekaże? Nie potrafię sie nawet domyślić, ale też nie potrafię sobie wyobrazić by był to komunikat pozytywny.
Noe udaje, że ma misję, że ten film ma jakiś wymiar społeczny, że przed czymś ostrzega, że pokazuje jakąś prawdę o współczesnym świecie. Udaje jeszcze klika innych rzeczy, np. że od strony formalnej jest wyrafinowany, oryginalny (te kilka długich ujęć, ta szalejąca kamera). Ktoś mógłby się nawet pokusić o porówananie formy tego filmu do "Urodzonych morderców" Olivera Stone'a. Nie wybaczyłbym tego temu komuś. Gaspar Noe udaje. To blagier i nikczemnik, który uważa, że może pokazać wszystko, schować się za fasadą misji i udawać, że nic się nie stało. Otóż stało się. Może nie po raz pierwszy. Niestety nie ostatni. Ale stało się coś bardzo niedobrego. Złe chowa się za fasadą dobrego i udaje głupka. ("Co uczynisz jednemu z braci najmniejszych...") Czuję się tak, jakby ktoś mnie skrzywdził. To niezmyślone, wyraziste i bolesne. Więc jeśli choćby miał ten film skrzywdzić tylko mnie, nie powinien był powstać.

...i to co piękne
Na szczęście z poprzednim zbiega się nowy ALMODOVAR. I staje na przeciwym biegunie, po stronie życia. I uzdrawia.
Rzeczywistość fizyczna jest szlachetna, solidna, zadbana. Ludzie wypielęgnowani, o ładnych cerach, w porządnych ubraniach i bezpiecznych samochodach. Nie ma bylejakości. Duże zbliżenia, którymi Almodovar szafuje tylko upewniają, że to nie fasada piękna, ale że sama materia i konstrukcja rzeczy jest godna zaufania, solidny świat jest taki od podstaw. "Porozmawiaj z nią" pełne jest ciężkich, mocnych, porządnych drzwi frontowych. Piękne bramy. Piękne domy. Hiszpania jawi się tutaj jako kraj dostatni i stateczny, choć że to Hiszpania nie ma chyba znaczenia. Porządna rzeczywistość. Porządna do tego stopnia, że widok przekrzywionego słupka ulicznego wywołuje dysonans. Sceneria nienachalnie pozytywna. Ta sceneria nie stara się wywołać żywych emocji, bo jest przecież tylko tłem, sceną (dramatu życia). Nie jest odrażająco brzydka, ani nadmiernie piękna. Tworzy neutralny plan dla zdarzeń.
W takim krajobrazie, w takich wnętrzach biegnie ludzkie życie, pokomplikowane, niełatwe, zaskakujące. Wydaje się, że rządzone przypadkiem, ale gdy na nie długo patrzeć, widzi się jakąś nić, jakąś nieusuwalną i niezmienialną drogę losu. Pielęgniarz poznaje tancerkę pchnięty do działania przypadkowym upuszczeniem portfela, ale później nie czeka na zdarzenia losu, lecz zaczyna kreować znajomość. To że w te starania wdaje się jednak los, a także przyzwolenie pielęgniarza, pogodzenie się z biegiem życia (i śmierci) pokazuje, że jest tu determinizm, przeciwko któremu nikt się nie buntuje. Ludzkie życie nieproste, układające się w przedziwne wzory. Jest tu dramat, jest śmierć, są ludzkie tragedie, ale na nich się nie kończy, one nie są punktem dojścia, jak w filmie Noe. U Almodovara za dramatem następuje szereg zdarzeń i emocji, które spowodowane owym dramatem, przekraczają go, wyciągają z niego wnioski. Bo przecież życie toczy się dalej, a życie, chociaż o śmierć się ociera, jest od niej jak najdalsze. Śmierć przyjaciela sprawia, że pisarz zaczyna na nowo postrzegać świat, roztrzęsiony, załamany CHCE ŹYĆ.
I ten świat żyje, tętni życiem, pulsuje, wibruje, jak przepiękna (jak to u Almodovara) muzyka, która płynie z ekranu, mieni się jak kolorowy strój matador(ki) (stary Hemingway przewraca się w grobie). Wszystko tu jest zmyślone i wykreowane. Wszystko tu jest prawdziwe, poruszające, smutne i podnoszące na duchu. Bo Almodovar uprawia sztukę, która dekonstruuje życie i układa je na nowo. Świat jest podły i piękny, dramatyczny i ekstatyczny, przynosi cierpienie i ukojenie. Almodovar pokazuje doświadczenie pełni, całości, spełnienia. Pokazuje człowieka NAPRAWDĘ żyjącego, człowieka osiągającego swoją entelechię na drodze życia, jakiekolwiek by ono było. Nie ma znaczenia jakie jest. Każdy ma własną drogę do przejścia.
Źródłem pocieszenia jest tu być może także pewność, że emocje, które widać są prawdziwe, choć bolesne, ale bardzo ludzkie, szczere, prawdopodobne. To emocje LUDZKIE, z których trzeba czerpać, dzięki którym można żyć. Almodovar robi kino, które jak mało które przepełnione jest humanizmem i podziwem dla człowieka. Godne podziwu w tych czasach. Podziwiam...
I jeszcze ta przepiękna pieśń "PALOMA". Już choćby dla niej warto obcować z "Porozmawiaj z nią".

poniedziałek

Złudy

Wiele złudzeń mami nas w życiu, wiele prawd jest zakłamanych. Z wiekiem odkrywa się część z tych zasłon. Nie wiem czy to odkrycia uniwersalne, może tylko moje. Nieskromnie wolę myśleć, że jednak wspólne.
Weźmy starość. Czy jest okraszona mądrością, spokojem, dystansem? Tak mi się zdawało, gdy byłem młodszy. Taką opowieść snuje przekaz naszej kultury. Gdy się jednak stykasz ze starością bezpośrednio, okazuje się, że jest zgoła inaczej. Starość to lęk, zagubienie, samotność. To nieporadność, trochę wstydu, tęsknota. Opowieść o starości to tylko piękne zmyślenie. Nie istnieje naprawdę.

Albo dom rodzinny. Taki wielopokoleniowy. Taki sam dziś, jak był w czasach dziadków i będzie w czasach wnuków. Piękny widok, czy raczej powidok. Bo taki dom nie istnieje. Może istniał kiedyś, gdy czas nie biegł tak szybko, gdy tylko szedł, przechadzał się. Teraz go nie ma i być nie może. Dzieci zanim jeszcze dorosną, już chcą się z domu wyprowadzać, żyć samodzielnie i samoistnie. W domu rodzinnym zostają rodzice. Potem ojciec umiera, zostaje matka, sama. A potem matka znika, dom się rozpada, pozostaję wspomienia, jakieś zdjęcia.
Tak było z domem mojej mamy na Kowalkowie, wiejskim, drewnianym. Dziś nie ma po nim śladu, zniknął, zapadł się pod ziemię. W jego miejscu rośnie sobie spokojnie, powoli i dostojnie trawa, co roku inna i ta sama zarazem.
Taki sam los czeka dom na Tadeuszowskiej, już niedługo. Jeszcze stoi w swoim ogólnym zarysie, choć nie ma w nim nic z dawnych czasów. Ale nie postoi już długo.
Teraz sytuacja się powtarza, dom na Osiedlowej. Dom umowny, tylko metaforyczny przecież, bo to mieszkanie, w bloku, on też zniknie razem z mamą.
Zawsze są tylko wspomienia. I marzenia. Wspomnienia jednego pokolenia, pokolenia dzieci. Byłem dzieckiem w tym domu. Dla mnie to ważne i wyraźne. Dom na Tadeuszowskiej, dom na Kowalkowie. To mój czas, czas dziecka, tamte miejsca, rzeczy, ludzie. Ale dla pokolenia naszych dzieci, to już sprawy nieznane, to już inny świat. Pomimo opowieści nie mają z nim emocjonalnego związku. Jakby go wcale nie było.
Tak więc obiektywnie to ułuda, która nie istnieje poza moim umysłem. Mogę to jeszcze najwyzej opisać i wtedy, być może, ktoś się przejmie czytając, może coś przetrwa w literach.
Gdybym jeszcze chciał to opisać. Kusi mnie czasem i myślę, że powinieniem. Głównie dla siebie. Żeby zagłuszyć ten żal, że gdy ja zapomnę, zapomną wszyscy i ten świat zniknie. Umierają kolejni ludzie, którzy go tworzyli i pamiętali. Umarł ojciec. Umierają ciotki i wujkowie. Czuję się trochę odpowiedzialny za opisanie tamtego świata. Bo jak nie ja, to kto. Może to komuś po coś będzie potrzebne - to taka moja prywatna złuda.


sobota

Twoje miejsce na ziemi

I w końcu czy naprawdę muszę wiedzieć skąd jestem, a dokładniej dokąd należę?
A jeśli nigdzie? Jeśli marzenie o własnym miejscu na ziemi to mrzonka? Jeśli nie ma tego miejsca? Nie to, że go nie znajdziesz, tylko tamto, że go w ogóle nie ma. Co wtedy?
Przyszła mi do głowy przerażająca myśl, że ja jestem "spomiędzy", że moje miejsce to jest to "między miejscami" (jak ktoś niezbyt ładnie przełożył tytuł filmu Sofii Coppoli). Pomiędzy jednym miejscem na ziemi a drugim - przestrzeń przeżycia, a nie zamieszkania. No bo w końcu, na pewno nie Wrocław, ale też nie Radom, mimo wielu tęsknot. Nie Warszawa, której tak naprawdę nie znam, ani rozległe pejzaże kazachskie, bo to już absolutnie sfera mitu. Więc gdzie? Gdzieś? Pomiędzy?
Wilk pisał, że domem gęsi jest niebo, nie kraj gdzie zimują, ani ten gdzie spędzają lato, ale właśnie niebo. Wtedy się z tego śmiałem. Może Wilk ma rację?

niedziela

Sacrum od Profanum

Tylko jeszcze tu widać radykalne oddzielenie sfer, dwa światy, inny czas i inną przestrzeń. Sacrum i profanum...
Gotyckie świątynie pozwalają poczuć to oddzielenie. Zatopione w centrum miasta, oddzielają się od niego murem. Wchodzisz i przekraczasz granice zmysłów. Tu inna jest przestrzeń, inny dźwięk, inny zapach; ludzie zachowują się inaczej, a czas nie ma znaczenia. Ze zgiełkliwej, pospiesznej ulicy, przystajesz. Tam widzisz Świat. Tu patrzysz na siebie.
Inaczej niż we współczesnych świątyniach, tu wszystko jest inne - wielkość tej zamkniętej przestrzeni, materiał z której ją zbudowano, dekoracja. Nowoczesne świątynie podążają jednak za plastikowym, tymczasowym światem. Są bardziej cywilizowane, bliższe codzienności. Tu w gotyku stajesz wobec inności.
Kiedyś to oddzielenie było bardziej jeszcze radykalne. Wielkość przestrzeni świątyni była czymś wyjątkowym. Wyobrażam sobie maluczkiego, który ze swojego maleńkiego pokoiku wkraczał w ogrom. Dziś sama przestrzeń nie budzi już takich emocji - wiele jest ogromnych przestrzeni świeckich. Ale oddzielenie jest może bardziej jeszcze radykalne przez to, że świat stał się szybszy i znacznie bardziej hałaśliwy. Sacrum staje nie ponad profanum, jak niegdyś, ale w opozycji do niego.

poniedziałek

Kundera

[...] Żyć nie jest szczęściem. Żyć: nieść przez świat swoje bolesne ja. Ale być, być jest szczęściem. Być: przemienić się w nieckę, w kamienne naczynie, w które wszechświat spływa jak ciepły deszcz.
Nieśmiertelność, Kundera.

piątek

Chwile pozostałe

Jeszcze tylko ulotne chwile codzienności dostarczają mi przypadkowych i przelotnych (jakżeby inaczej) wzruszeń. Smak pierwszej truskawki na wiosnę, wieczorna, letnia herbata z miętą, porywisty wiatr na rzeką zrywający płaszcz z karku, ładna dziewczyna na ulicy, itd. Tylko w takie niedoścignione momenty jeszcze wierzę. A cała reszta - kultura i nauka - to znaczy piękne, elektroniczne gadżety, mądre książki, suity wiolonczelowe, filmy z fabułą i oparte na życiu i cała reszta - wszystko to znaczy już niewiele, tyle co nic.

Czy to kwestia wieku, może doświadczenia i zniechęcenia? Nie wiem. Może (pod)świadomość, że tych chwil coraz mniej, albo że tylko one, doznania zmysłowe są prawdziwe (metafizyczne zmysły) i dane bez zastrzeżeń wieku, wykształcenia, wrażliwości dla każdego - to raczej jednak bez znaczenia.

Inny ja

Autobus dziś mym chlebem powszednim, poniedziałek. Jadę tłoczno, z tyłu. Wracam późno. Praca przez cały dzień, teraz wracam. W środku wilgotno i lepko. Tłok. Na zewnątrz rześki mrozek. Zostaje patrzeć przez okno, na tę rześkość.
Mija nas lewym pasek Megane kombi. Szare, jak moje. Patrzę. Moje. Jakieś takie. Ale jak moje? Przecież ja tu. Patrzę. Szare, brudne. Moje też przecież brudne. Numery zamazane, nie da się przeczytać. Moje?
Zaraz skrzyżowanie i stajemy obok. Ja tu, w autobusie. Obok ja? W kombi? Niewyraźny zarys sylwetki. Profil. Znajomy. O ile własny profil może być znajomy. Ciemny płaszcz, lekki zarost, pozycja za kierownicą. Ja. Jak  nic. Pochylam się do szyby, przecieram ręką z lekkim obrzydzeniem, bo autobusy jak dawniej, chociaż nowe. Niedomyte. Dociskam twarz do szyby. Kombi tuż, tuż. Jakby ja. Jakby na pewno. Ale niemożliwe. Ja tu. Ja nie tam. Logika to mówi. Zmysły mówią co innego. No przecież widzę. Ja tam.
Może kto ma lusterko. Spytam. Zobaczę czy na pewno ja tu...