piątek

Krajobraz na horyzoncie

Teraz kiedy usiadł naprzeciwko dużego okna i patrzył daleko, zrozumiał. Siedział na starym krześle, niezbyt wygodnie. Nogi opierał na stołku przed sobą. Patrzył daleko. Spojrzał jeszcze raz na swoje brązowe kapcie, podniszczone, miejscami odłaziła skórka. Schylił się i pociągnął za odstający fragment skórki. Oderwał. Pogładził kapeć, jakby chciał go naprawić. Nie naprawił, bo jak niby mógłby.

Usiadł na powrót prosto i patrzył na krajobraz i rozumiał wszystko.
- Właśnie. Właśnie. - mruczał pod nosem.

Widział horyzont, rysujący się niewyraźnie w lekkim półmroku końca dnia. Widział go niezbyt wyraźnie, ale nie to było najważniejsze. Nie wyrazistość. Nie pewność. Niebo oddzielało się od porysowanego konturami dalekich drzew i zabudowań zarysu ziemi wystarczająco wyraźnie. Dość, żeby wiedzieć, że potrzeba mu tego widoku, że bez niego żyć nie można i nie trzeba. To jedna z rzeczy niezbędnych i nie do zastąpienia. Widzieć horyzont, daleki pejzaż. Widzieć świat, a nie tylko siebie w lustrze, w twarzy bliskich w obłości czajnika gotującego wodę na herbatę. To mało. Trzeba widzieć dalej. Najdalej jak się da.

Teraz na tym krześle i stołku to wiedział. Rozumiał.
- Jak pięknie - czuł się szczęśliwy i spełniony.

Brak komentarzy: